Usnąłem, a książka wypadła mi z ręki wprost na skłębiony
mandarynkową sierścią psa - dywan. Nie zwracali na mnie uwagi. Grali dalej w tę
grę na nuty i struny, zamknięci w krąg reflektorów z nocnych lampek. Po każdym
Odegranym utworze kłaniali się niewidocznym klaszczącym widzom.
Mieszkanie otoczone było długim korytarzem, który pętlił i
komplikował rozkład pokojów. Sprzyjał też przeciągom, które z upodobaniem
tłukły szklane drzwi. Pod balkonem rósł skarlały ogród. Wysechł zanurzony w
studni podwórza, zamkniętej raz na zawsze – przynajmniej do następnej wojny.
Ów skrawek przestrzeni przypominał przemienioną w prostokąt
arenę corridy.
Parterowi lokatorzy wymarli przed laty. Przestali myć okna,
gotować obiady, czesać włosy. I odeszli. Czytałem w pewnej książce, a była to
bardzo piękna książka, że w takich przypadkach drzwi zarastają, sprzęty zaś:
rondle, torby na zakupy, butelki bez mleka – dziczeją. Tak było napisane i
długo uczyłem się tego na pamięć by móc, kiedy tylko zechcę zamknąć oczy i…
Podobno spałem zasłuchany w muzykę wygrywaną przez Cyrklaffa
i paru innych na przestraszonych fortepianach, na czarnych tylko klawiszach.
Głowy kwiatów opadały płatkami, które przykryły błyszczące blaty stołów.
Grzmiał też zaraźliwy śmiech; wspomnienia i zaciekłe spory
mieszały się z tupotem stóp, machającymi rękami, posapywaniem spiesznym,
gwizdaniem pod nosem. Słychać było fałszywe nucenie zaniepokojonych lokatorów –
sąsiadów, którzy nie chcieli uczestniczyć
w tym diabelskim spektaklu, a brali w nim udział zmuszeni niepojętym rozkazem,
perwersyjną muzyką moich przyjaciół.
Wyjrzeli właśnie, wychylili głowy o ruszających się ustach,
powiewających na chłodnym wietrze kosmykach włosów. Niektórzy palili cygara.
Kaszleli albo podjadali coś ze stołów zarośniętych śniadaniami.
Mieszkanie Cyrklaffa było składem niepotrzebnych rzeczy:
tablic gramatycznych, sflaczałych rowerów, węgla przyciętego w zgrabne,
owinięte papierem sztabki. W pokoju lampy w jakiejś trudnej do wytłumaczenia
panice rzuciły się do ucieczki. Wyrwały przewody i przycupnęły pod sufitem w
przyciemnym pajęczym rogu, na kaflowym piecu.
A w dole, na podwórzu – ogród. Od pierwszego spojrzenia
wiedziałem, że dawno nie było w nim człowieka. Rośliny pozbawione gospodarzy
rozpierzchły się na wszystkie strony migocząc pół- i ćwierćcieniami liści.
Zdeptały ścieżki, owinęły pnie drzew, zaczepiły o ściany
domów, wspinając się coraz wyżej i wyżej… Ciekawe świata i dobroci ludzkiej
ręki – zaglądały do mieszkań. A tam – bełkotliwe śpiewy i tłuczenie szkła. Dym
papierosów, tlących się jeszcze portretów znienawidzonych tyranów i
przypatrujące się temu wszystkiemu młode i lekkie kobiety.
…ulistniona łodyga dosięgała parapetu. Była tak blisko
wygodnej donicy, opieki, bezpiecznego życia, regularnego posiłku: wody, czułych
złów właściciela co rano, podziwu ze strony gości…
Nagle zobaczyłem – coś błysnęło.
Nóż.
Nie, krwi nie było. Ani jęku podnieconej grozą gawiedzi.
Bębniące werble ucichły, Czas się zatrzymał. Każdy wiedział, że coś się stało,
coś nieodwracalnego.
Z dołu dobiegł nas pomruk, wycie zranionych, obrażonych
śmiertelnie roślin. W tej chwili uświadomiliśmy sobie, ze wszystkie mosty
między nami (o ile istniały) zostały spalone.
Zostaliśmy sami.
Maciej Cholewiński
„Ćwierć worka roweru”
Łódź, październik 1997
Wydanie pierwsze - niedbałe